niedziela, 29 września 2019

Bieg Beskidnika


   Kolejne bieganie za niczym, po leśnych ścieżkach, przeszło do historii. Bieg Beskidnika. Znów blisko, znów ognisko, znów się zmęczyłem - biedaczysko. Jak zwykle moje przygotowanie treningowe było na poziomie piwnicy Rowu Mariańskiego. W głowie jednak plany ambitne. Wymagam od siebie dużo, czyli czas ma być lepszy niż w ubiegłym roku.
Ale to nie jest najważniejsze. Grunt to przebiec w jednym kawałku no i udowodnić, że można biegać nie biegając. Z racji, że jestem już "wielce doświadczony" (żart dla nie kumatych) to znam kilka nazwisk na starcie. Zacna ekipa. Na starcie znów pierwsza linia. Jak nazwać to ustawienie? Ale to nieistotne, jest ciasno w pierwszej linii. Ocieramy się o siebie, może komuś się podoba, ale na pewno nie tym z przodu. Startujemy na strzał z pistoletu, którego nie było. Pierwszy kilometr tempo ekspresowe. Ramie w ramie z Ultra Kanią. Wystarcza mi sił na 500 m. i odpuszczam. Niech sobie biegną.

Zaczyna się podbieg pod wodospad. Czuje że biegnę asekuracyjnie, stać mnie na troszkę więcej, ale coś mnie blokuje. Nieważne, zabawa trwa. Za wodospadem - schody. Tu zawodnicy przechodzą do marszu. Z racji tego, iż nie byłem w wojsku, maszerować nie potrafię wiec biegnę i nawet wyprzedzam. Jest Diabli Kamień. Stromy zbieg. Sam się sobie dziwie, wyprzedzam pomiędzy barierkami. Koniec zbiegu. Zaczynam mozolny podbieg pod Magurę. Wiem, że będzie trwał wieczność. Zauważam Ultra Kostera, kolega z Przemyśla, przebiegł wszystko co możliwe do przebiegnięcia. Myślę sobie, że jest fajnie jak Go widzę. Niestety słabnę, tętno troszkę spada. W końcu nie jestem ultrasem więc kryzysy mogę mieć, a nawet powinienem.  I tak sobie człapię cały czas do góry. Wyprzedza mnie Ultra Zbyszek - człowiek maszyna. Tutaj jednak jestem zadowolony, gdyż przez chwile Zbyszek jest jak na gumie. Raz z przodu, raz z tyłu. Tak się wyprzedzamy. Jest szczyt, Magura. Od 300 m. biegnę już z kubeczkiem w ręce aby szybko ktoś mi nalał coś do picia, bez straty czasu i gonie dalej. Niestety, na bufecie samoobsługa, a ja nie umiem się sam obsługiwać więc bez przystanku, bez picia biegnę dalej.

Dogania mnie Ultra Marcin Carbon. Cały czas byłem przed Nim? Ciężko mi w to uwierzyć. Ale ucieka od razu i znika mi z oczu. Za chwile Ultra Zbyszek załącza chyba zawieszoną do tej pory turbinę i bezszelestnie niczym ufo magicznie znika za horyzontem. Biegnę dalej, Tendencja generalnie spadkowa, czyli bardziej w dół. Czas zbliżać się do mety. Docieram do drugiego bufetu, gdzie JSC zrobiło full service. Jest wszystko co  każdy ultras może sobie wymarzyć na trasie. Poczynając od zupy chmielowej, poprzez owoce w płynie, kończąc na izotoniku przelewanym przy blasku pełni księżyca. Wypijam jednak czwarty najlepszy specyfik czyli colę, a może pepsi i czarnym szlakiem praktycznie już w dół do mety. 

 Korzenie, kamienie, drzewa i stromo. Znów żałuję że nie zabrałem ze sobą roweru, zjeżdżać tu uwielbiam, zbiegać nie za bardzo. Patrzę na czas. Zaczynam kalkulować. Liczę tempo, sekundy, minuty. Mam nadzieję na lekką poprawę wyniku. Rewelacji nie będzie ale każda sekunda lepiej od zeszłorocznego wyniku jest sukcesem. W końcu zaczyna się znienawidzony asfalt.  Ostatnie metry. Próbuję powalczyć z innym zawodnikiem, niestety jest za szybki i dociera na metę kilka sekund przede mną. Jestem i ja na mecie.

Patrzę na zegarek. Mój czas to 1:49:15. Rewelacja! Poprawiony o 6 i pól minuty. Może tym razem miałem wiatr w plecy? A może było więcej z górki? Tego nie wiem. Strata do braci ultrasów przyzwoita, więc jest się z czego cieszyć. Wiem, że się dobrze bawiłem. Praktycznie jak mały chłopczyk kolejką. I o to chodziło. Póki co nie mam kolejki więc muszę się gonić po górkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz