środa, 6 października 2021

Jak nie wygrałem Toyoty - czyli Bieg Beskidnika 63km


    Gdy pojawił się nowy dystans na Biegu Beskidnika,  pomyślałem sobie, kto by to biegł? 63 km to dość duży dystans. Postanowiłem więc, że w tym roku w ogóle tam nie wystartuje, tym bardziej, że czasem tylko biegałem, bez specjalnych treningów. Jednak na kilka dni przed końcem zapisów, coś mi się w główce  poprzestawiało i rzutem na taśmę, po pewnych perypetiach udało mi się dostać na listę dystansu 63 km.


    Cały czas jednak w myślach kotłowały się słowa typu: "Czy ja wiem co robię"? Przecież to 63km   a nie 30 czy nawet 40 km, które wiem że pokonam. Tym bardziej że druga część trasy to już spore przewyższenia i łatwo nie będzie. Ale jak się powiedziało A to i trzeba powiedzieć B a później C i cały alfabet wyrecytować.

Przydzielono mi numer 013 ( zero trzynaście), czy będzie szczęśliwy czy też pechowy to się miało okazać po biegu po godzinie trzynastej, na mecie.


No i się zaczęło! Analiza listy startowej, sprawdzanie kto jest jakim zawodnikiem  i szacowanie moich szans. Podszedłem do tego czysto matematycznie, dobrze że potrafię obsługiwać kalkulator bo bym już nic z tego nie wywnioskował. Matematycznie wychodziło, że mam szansę ukończyć ten bieg w 7 godzin. Co do miejsca to bywało różnie ale TOP 6 brałbym w ciemno, chociaż i TOP 10 tez by mnie zadowalało. Porobiłem wyliczenia tempa i czasu gdzie powinienem być o danej godzinie. Będąc tak przygotowany, śmiało już mogłem ruszać na start.



    Start, który dosłownie spędza sen z powiek był zaplanowany na 6:00 z Ośrodka Edukacji Ekologicznej w Ożennej. Chwila przed startem, oczywiście szybki wypad w krzaczki. No tak, ciemno wszędzie wokoło to człowiek nie zauważył, że stoi na krowim placku 😂. Chociaż na trasie będzie ich więcej wiec nie ma się czym przejmować. Lekkie opóźnienie startowe wyszło na plus, gdyż nie potrzebowałem włączać czołówki. W głowie kilka scenariuszy jak zacząć bieg, żaden nie jest konkretnym planem. Życie zweryfikuje.

Tradycją już jest, że bieg rozpoczyna Starosta jasielski, strzałem z pistoletu. Wyjątkowo w tym roku ta rzecz w rękach Starosty nie zepsuła się i mogliśmy z powodzeniem wystartować.  No i biegniemy. Od pierwszego kroku wrzucam przyzwoite tempo, jakże się dziwię że jest równe i biegnę 2,5 km asfaltem w górę. Z każdym metrem powiększam przewagę nad grupą a nie biegnę na maxa. Cały czas trzymam równe tempo i nie wychodzę poza przysłowiową strefę komfortu. Kroki biegnącego za mną peletonu milkną. Zamieniam kilka słów z fotografem, po czym wyprzedzam Jego samochód i zaczynam gonić policję która rozprowadza cały bieg. Na szczycie asfaltu odbijam w prawo w szlak graniczny i wąską ścieżką ciągle do góry przecieram trasę i pokrzywy aby inni mieli już łatwiej. Miedzy czasie  wpadam w błoto w pół łydki, płoszę jelenia który zajada jakieś gałązki przy trasie. Wg założeń i rozpiski, w najwyższym ptk. szlaku granicznego miałem być w niecałe 40 minut. Patrzę na czas, zegarek pokazuje 28 minut !!  Wnioski są dwa. Albo oszukiwałem na lekcjach matematyki i nie potrafię teraz liczyć, albo za bardzo przykładałem się do zajęć z WF-u 😌. 


Czuję się świetnie, noga podaje, więc mogę spokojnie zbiegać w stronę Radocyny później Nieznajowej, gdzie był mój kolejny punkt kontrolny. Według moich założeń, w Nieznajowej zaplanowałem być w 1h37 min od startu. Patrzę na zegarek, mój czas to 1h12 minut. Stwierdzam, że przestaję liczyć czas i mam gdzieś resztę założonych punktów gdyż coś za bardzo się to rozbiega ale najważniejsze, że na moją korzyść. Zaczyna się malownicza dolina Nieznajowej, gdzie widać kilkaset metrów w tył co się za mną dzieje. Oglądam się kilkakrotnie i nie widzę nikogusieńko, ani żywej duszy. Chwilami myślę, że pomyliłem trasę, ale to niemożliwe gdyż cały czas obserwuje oznaczenia. Dziwne to uczucie, 
dotąd przeze mnie niespotykane, tak prowadzić i biec samotnie. Jak to tak, że zwykły człowiek nietrenujący i głownie jeżdżący na rowerze uciekł wszystkim biegaczom i ultrasom?  Staram się trzymać przyzwoite tempo, ale wiem że to nie potrwa długo. Zaczyna się ból mięśnia dwugłowego uda. Staram się o tym nie myśleć, zająć głowę czymś innym, oglądać widoki. Wiem że bufet niedaleko. Mijając Gościniec w Banicy przez chwilę towarzystwa dotrzymuje mi jakiś wielki piesek, który na szczęście szybko odpuszcza. Docieram do bufetu na ok 25 km trasy. Tam szybkie tankowanie, banan i czekolada i ruszam dalej. Obsługa bufetu pyta mnie gdzie się tak spieszę, w biegu odpowiadam, że muszę być w domu na obiad na 14 bo jest moja kolej obierania ziemniaków. Kątem oka zauważam dwie postacie zbliżające się do punktu żywieniowego. Myślę sobie że skończyło sie prowadzenie. Ale nie daje za wygraną i staram się równym tempem biec w stronę Bacówki w Bartnem. Mijam Bacówkę, i biegnę w stronę Magury Wątkowskiej przez "słynne błoto".


 Tutaj nie da się utrzymać fajnego i równego tempa. Mijanki, slalomy i kąpiel błotna to esencja tego odcinka. Docieram do Przełęczy Majdan, skąd zaczyna się kamienisty zbieg do Świątkowej. Nie należał on do najprzyjemniejszych, gdyż kolejne partie mięśni nóg zaczęły mocno dawać znać o sobie. Tym bardziej twarde, kamieniste podłoże też nie pomagało.


W Świątkowej skręcam w lewo i szeroką ubitą drogą biegnę w kierunku Kolanina, gdzie wyprzedza mnie samochód Wesołej Ekipy Organizatora 😉. Zamieniamy dwa słowa i ja biegnę swoje a Oni znikają za zakrętem. Tak się jakoś zamyśliłem że w ostatniej chwili zauważyłem skręt z drogi w ścieżkę w prawo. Rzuciłem jeszcze okiem w tył gdzie w końcu zobaczyłem  jakiegoś biegacza, który fajnym tempem mnie goni i zapewne niebawem mnie dogoni. No co zrobisz jak nic nie zrobisz? Singlem przez lasek docieram do łąki, która jest podziurawiona przez bydło. Dosłownie dziura na dziurze, aż ciężko znaleźć równe podłoże aby pewnie postawić krok. Międzyczasie omijam kolejne krowie placki, raz już wdepnąłem więc jedno szczęście mi wystarczy. Dobiegam do asfaltu, prowadzącego do cerkwi w Kotani, skąd zaczyna się ponad dwukilometrowy podbieg. Oglądam się kolejny raz. Konkurencja naciska dość mocno. Niestety przyspieszyć się nie da.Pomimo, iż  oddech jest ok, samopoczucie również, to  nogi na to nie pozwalają. No cóż, mija 42 kilometr mojej samotności i w końcu mogę  zamienić kilka słów z innym towarzyszem niedoli. Po krótkiej wymianie wrażeń, zostaje wyprzedzony. Spotykamy się ponownie na bufecie przed Kolaninem. Ruszam z niego chwile po moim konkurencie. Jeszcze gdzieś między drzewami podczas podejścia pod Kolanin Go widzę i to by było na tyle. Chwila (taka dłuższa chwila) wspinaczki prawie na czworaka i jestem na szczycie. Niestety zbieg już nie jest taki jak powinien być, ból w nogach skutecznie przeszkadza w osiągnięciu przyzwoitego tempa. Koniec szans na walkę i na zminimalizowanie strat do prowadzącego.



Zaczynam przedostatnią wspinaczkę od Przełęczy pod Ostrzyszem do Świerzowej. Wciąż nie mam równego tempa biegu, już się nie da. Głowa bardzo chce, brzuszek też czuje się świetnie ale każdy krok mówi coś innego. Próbuje zmieniać myślenie, patrzę na liście, które zamiata dość porywisty wiatr, którego tak na prawdę nie czuje, a podobno wiało mocno. Co chwilę spoglądam na zegarek i odmierzam kilometry, jeszcze 14, jeszcze 13. W ten oto sposób, myśląc o "nie wiadomo czym" jestem na polanie Świerzowskiej, skąd tylko bagatela podbieg na Magurę, ostatni szybki bufet, gdzie pije kilka łyków coli oraz wody i lecę w stronę Kornut, gdzie zacznie się (niestety) zbieg do Folusza.



 

Na zbiegu miejscami zastanawiam się czy nie iść spacerkiem, Już się nie da zbiegać, a tym bardziej myśleć o fajnym tempie. Pocieszam się tym, że wciąż za mną nie widać innych zawodników. Jest szansa i to ogromna na podium. W końcu docieram, bo bieganiem tego nie nazwę, do asfaltu, prowadzącego do mety. Ostatnie 1,5 km. Jak na asfalt to moje tempo jest kiepskie. Zastanawiam się czy byłbym w stanie je podkręcić jak by mnie ktoś gonił. Na szczęście tak się nie dzieje i nie zagrożony docieram na metę na drugim miejscu, meldując się z czasem 6h 9min i 3 sekundy, co daje czas 50 min lepszy od zakładanego. Zaskoczyło mnie średnie tempo jakie wyszło, bo 5:51 min/km - to kosmos. Nie będę kłamał, ale to mój największy sukces w bieganiu a tym bardziej na dystansie ultra.





Z tego miejsca bardzo chciałem podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do mojego sukcesu i  ze mną pracowali w pocie czoła na ten wynik. Nie sposób tu Ich wymienić, ale dziękuję: Całemu sztabowi przygotowawczemu, Trenerowi, Fizjoterapeucie, Psychologowi, Pani Kucharce, Pani sprzątaczce, kierowcy autobusu, mechanikowi rowerowemu i pani Marysi ze sklepu osiedlowego. 

Podsumowując, osobiście uważam, że szczęście przyniósł mi poranny krowi placek. Tak więc jak chcecie mieć w miarę fajne wyniki z biegania to szukajcie pastwisk a tam znajdziecie klucz do sukcesu. Przepraszam, że ten post jest jakiś taki poważny ale tym razem do poważnego biegu znów podszedłem niepoważnie. 

PS. A tak na prawdę to nie chciałem Toyoty na weekend, dlatego odpuściłem zwycięstwo w tym biegu ;) 





4 komentarze: