„Bezwstydziłbyś się jak byś nie wystartował w Biegu Bezwstydnika”.
Musiałem więc wystartować, nie było wyjścia, nie będę się wstydził. W sumie nie było planu startować ale skoro „odgórnie” zostałem zapisany, została mi przydzielona koszulka w odpowiednim rozmiarze, otrzymałem piękną teczkę na dokumenty, od głównego sponsora (Tojoty w środku nie było. L Konrad - zawiodłem się), zostało za mnie zapłacone …… oj no dobra, rozpędziłem się troszkę J. … więc postanowiłem wziąć udział w kolejnej edycji Biegu Beskidnika.
----------------------------
O biegu, miejscówce nie ma co pisać ponieważ każdy wie i każdy zna. Bardziej bym chciał tu się skupić na czasach w jakich nastało nam próbować biegać. Wiadomo że ma być bezpiecznie. Więc zakładam maskę, przyłbicę, kask, chciałem jeszcze nauszniki, bo jak wiadomo kropelki przez uszy też wchodzą ale nie było odpowiedniego rozmiaru. Oczywiście kicham, smarkam, kaszle, ale bez obawy. Wszystko zostawiam dla siebie. Rozglądam się wokoło, nie poznaje nikogo, wszystkie twarze jakieś takie same. O! Jest jedna znajoma twarz, kichająca w koszulkę J. No trudno, lepiej nie wiedzieć z kim przegrałem. Spiker zaczyna odliczanie, i tu kolejny raz, tak samo jak w roku ubiegłym, pewien gadget w rękach Pana Starosty, znów nie wypalił. Cóż? Chyba czas wymienić na nowszy model? Tak więc znów bez strzału, startujemy.
Tradycją chyba się już stało że pierwsze 500 m. prowadzę. Międzyczasie zamieniamy kilka zdań z Kanią, oczywiście bardzo poważnych ale adekwatnych do sytuacji. Powoli tracę prowadzenie i spadam na kolejne pozycje. Przeciwnicy pięknie gonią, wiadomo każdy chce wygrać. Podbieg pod wodospad. Dogania mnie Zbyszek. Oj nieładnie bo za wcześnie, co Mu wypominam. Wyprzedza mnie za schodami i zaczyna uciekać. No ale co? Nie tak łatwo ze mną i chce przyspieszyć. I tutaj ZONK. Krzywo stawiam stopę, wygina się i upadam. Cholerny ból w kostce. Podnoszę się, Zbyszek pyta czy żyję. Oczywiście że żyję, przecież nie wezwę pogotowia bo mnie zabiorą i zamkną w domu na bliżej nieokreślony czas przypinając mi łatkę „dziewiętnastki” . Myślałem również aby troszkę popłakać z bólu, ale ból nie taki straszny jak zadanie domowe w podstawówce, więc gonię dalej bez uronienia łzy. Doganiam Zbyszka, zaczynamy konwersację. Chwalimy się zegarkami, sprawdzamy komu z Nas pokazuje lepsze tętno, Zbyszek opowiada o powalonych drzewach na zbiegu, o tym jak wpadł w poślizg obok jednego z nich, ogólnie bardzo miła atmosfera. Niestety jak zauważyłem mój towarzysz biegu szybko się znudził tą konwersacją i postanowił mówić Sam do Siebie oddalając się ode mnie w tempie bliżej mi nieosiągalnym bez wspomagaczy J. I tak sobie biegnę zielonym szlakiem w stronę Magury Wątkowskiej. Ktoś mnie wyprzedza, czasem ja kogoś. W pewnym momencie dopada mnie Marcin Karbonowy ;) Obiecał mnie wyprzedzić dopiero za bufetem, niestety słowa nie dotrzymał. Szybko mi zniknął z pola widzenia, jak to ma zawsze w zwyczaju. W tym momencie mogę już odpuścić tempo, rozprowadziłem dwóch dobrych ultrasów, niczym zawodowy peacemaker J
Patrzę na tętno, coś dziwnie niskie. Zastanawiam się że chyba jestem już zmęczony i biegnę za słabo. No cóż, może było za szybko na początku? Okazało się jednak że pas tętna przestał współpracować. Ale tak sobie biegnę, póki co nikt nie wyprzedza, tempo dość przyzwoite. Właśnie naszła mnie ochota powiedzieć „Już mi się nie chce”. J Ale uśmiecham się sam do siebie i jednak biegnę dalej. Przestaje patrzeć już na tempo. Co ma być to będzie. Jednak czasem spoglądam na czas i dystans do końca. Kolejny raz zaczyna się kalkulacja. Zaczynam przeliczać że jeśli już nie zwolnię za bardzo to spokojnie zmieszczę się w czasie 2 godzin, co było wstępnym niepisanym planem na ten bieg. Dobiegam do drugiego bufetu na Barwinoku, gdzie jak co roku ekipa JSC zaprasza na kiełbaski oraz isotonic podnoszący temp. ciała o kilka stopni. Raczę się jedynie colą, chociaż nawet ciężko było mi się napić gdyż się nie zatrzymałem. Isotonica nie wziąłem gdyż było mi bardzo gorąco i nie chciałem się usmażyć. Pozostało 6 km do mety, generalnie o tendencji spadkowej, więc ma być łatwiej, lżej. Niestety tak nie jest. Wciąż jest ciężko.
Na 16 km po raz drugi stawiam krzywo stopę, która wygina się nienaturalnie. Cholerny ból w prawej stopie. Chyba nawet krzyknąłem jakieś słowo po łacinie. Nie da się stanąć, ale biegnę opierając cały ciężar na lewej nodze. Prawa tylko służy do delikatnego podpierania się. Po chwili udaje się na tyle to rozbiegać , że z bólem ale dam radę biec dalej. Niestety na zbiegu czarnym szlakiem po korzeniach, nie ma fajnego tempa zbiegowego. Znów zapomniałem jak to się robi, tracę tu za dużo. Za plecami czuje oddech dwóch zawodników, sprawdzam czy nie mają kataru, czy nie kaszlą i mam ochotę Im przypomnieć o zachowaniu bezpiecznego dystansu. W końcu powinni być cały czas za mną 2m, a nie niebezpiecznie mnie tak o wyprzedzać. To jest niezgodne z zasadami. ;) Na końcówce kolejny zawodnik mnie wyprzedza. Cóż, asfalty mi nie służą, a tym bardziej te ostatnie 500m na tym biegu J W końcu docieram na metę. Spiker, Pan Stanisław coś opowiada na mój temat, niestety nie pamiętam co mówi. Nic nie widzę, nic nie słyszę. Myślałem że maska przesłoniła mi pole widzenia i słyszenia. Niestety to nie ona. Po minucie dochodzę do siebie a myślałem że już zejdę, ale nie! Nie mogę pewnym osobistością dać satysfakcji dodania mnie do statystyk umrzyków ;)
Teraz czas na moje statystyki, które są bardziej istotne. Mój czas na mecie to: 1:51:12. Niecałe 2 minuty gorzej niż w roku ubiegłym. Niestety nie zawsze będzie tendencja zwyżkowa. Przebiegnięte 500km w tym roku to i tak wystarczająco (większość na wiosnę po lasach podczas zakazu wjazdu). Na pocieszenie zostało mi miejsce 24/208, co w porównaniu z rokiem ubiegłym, gdzie byłem 32/237 daje powody do radości. I jeszcze jedna wzmianka, że w tym roku, w końcu żadna z Pań mnie nie wyprzedziła. Dziękuje Aniu że zwolniłaś i gratuluję zwycięstwa.
Jak zwykle dobrze się bawiłem, ale tym razem obiecałem sobie że może zacznę coś biegać więcej? Ale nie na tyle aby zmienić nazwę bloga. J
„Czymajcie” się ciepło i poręczy J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz