niedziela, 13 października 2019

Łemko Trail 30


No i co Bracia Ultrasi i Siostry Sprinterki? 😉 Myślicie że nie przebiegnę 150 km? Macie rację, nie przebiegnę ponieważ jestem za cienki. 😂 Poza tym przecież powiedziałem, że maksymalny dystans jaki zdecyduje się pokonać w moim nie bieganiu to 30 km, więc tego się trzymam. 

Bardzo dziękuję wszystkim, którzy uwierzyli, kibicowali, trzymali kciuki, życzyli powodzenia a nawet proponowali że przebiegną za mnie abym się nie zmęczył. O to w tym chodzi aby wierzyć w to czego nie widzimy. Przecież wszyscy, bez wyjątków, doskonale wiedzą że mam za mało punktów na karcie VITAY z Orlenu, aby móc je zamienić na sprinterski dystans 150 kmów.


Pakuje się więc cały piątek aby niczego nie zapomnieć, z językiem na brodzie odbieram pakiet i w sobotę staje w Puławach na starcie Łemko Trail 30 km. Tak 30 km i ani metra więcej. Jeśli zegarek pokaże mi chociaż metr więcej przed metą, to nie biegnę dalej tylko wracam. Trzeba się trzymać zasad.




Tym razem postanawiam bardzo dobrze sie posilić przed startem. W końcu 30 km. to nie 20 km, że można biec o bułce. Po drodze wciągam kabanosy a przed startem wchłaniam w siebie - tak wchłaniam a nie zajadam, w tempie ekspresowym 11 naleśników. Myślę że wystarczy paliwa na cały dystans. 



Na starcie tłum biegaczy. Ba nawet znaleźli się kolarzyści komańczowi, czyli Paweł i Mirek  z Dołżycy oraz Arek z Krzesinowa 😉  Szybka wymiana zdań z Arkiem, który deklaruje, że celuje w czas 2h30min. Ja mówię że chciałbym się zmieścić w 3h, a fajnie by było zrobić to w 2h50min.

 
 
 Komenda START i biegnę. Ruszam od razu na maxa. Wyprzedzam samochód pilota i biegnę pierwszy. Tak pierwszy! Jeśli bieg miałby 300m. to bym wygrał. No ale biegniemy troszkę więcej, więc powoli zaczynam spływać na dalsze pozycje. Znam swoje miejsce w szeregu i nie będę się aż tak wydurniał aby gonić w czubie. Przede mną prawie 5 km podbiegu, próbuje utrzymać równe tempo. Wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy, lecz i ja wyprzedzam ..... ale to są biegacze z innych dystansów. No cóż. Robię swoje. Tętno troszkę za wysokie, lecz wiem że wytrzymam. Cały czas Paweł z Dołżycy biegnie za raz za mną. Myślę sobie, że czeka na odpowiedni moment aby mnie pożreć. Jednak udaje się Go zgubić, czuję się bezpieczniej. Na 7 km zostaję wyprzedzony przez pierwszą kobietę z tego dystansu. Cóż, historia lubi się powtarzać i znów jedna niewiasta przede mną. Jednak owej damie nie udaje się daleko uciec. Mam ją na oku cały czas. Zaczynają się zbiegi, czyli to gdzie ja tracę. Wciąż się staram uczyć jak to robić. Podbiegi, wszystko biegnę, nie ma opcji aby przejść do marszu. Zaczynam podbieg pod Tokarnię.


 Odkryty teren i tak długi że widać początek wyścigu. Znam ten odcinek, i bardzo mi się on podobał, ale podobał się wtedy gdy pokonywałem go na rowerze ..... i w dół. Poza tym strasznie wieje, wieje w twarz. Włącza mi się myślenie: "jest fajnie". Krople potu nie dadzą rady spaść na twarz gdyż je zaczyna zwiewać. "boczny w mordę wind" Świetnie. Dobiegnę suchy.  W końcu szczytuje na Tokarni. Teraz zacznie się stromo w dół, do bufetu w Przybyszowie. Ten odcinek również jest mi znany, wiem że jest tak stromo że do góry się rower pchało, więc w dół biegnąc nie będzie przyjemności, z moją techniką zbiegania. Jednak co dziwne, wyprzedzam wszystkich, którzy byli w zasięgu. Jest i bufet, przy którym widzę znajome twarze. Łał ! Mam własnych kibiców na trasie, z którymi przybijam piątkę. Nawet mnie dopingują. Tak się zachłysnąłem tym dopingiem, że nie zauważyłem kiedy minąłem bufet nie korzystając z niego w ogóle. Mniejsza oto, szkoda cennych godzin. Za bufetem, zagaja do mnie współtowarzysz niedoli i zadaje pytanie: "Leśniak to już zapewne na mecie"? Chciałbym widzieć swoją minę w tym momencie. Kim do jasnej cholery jest owy Leśniak, się zastanawiam ?? Mam Go znać? Skoro ja znam tylko dwóch biegaczy: Marcina Świerca i Eliud'a Kipchoge! Ok biegnę dalej. Kolega gawędziarz biegnie za mną. Znów kolejny "na gumie" czyli raz z tyłu raz z przodu. Podbiegi moje, zbiegi Jego. Mija 17 kilometr męczarni. Łapie mnie kolka. Cholera, myślę sobie, to ten jedenasty naleśnik się nie strawił i wychodzi bokiem. Jednak udaje się oszukać (ponoć jestem w tym "miszczem") organizm i wyeliminować z głowy że coś boli. Szybko zapominam. Wybiegam na kolejną odkrytą przestrzeń. 


Wiatr znów wieje w twarz i spowalnia tempo, ale to bardzo dobrze, że tempo będzie słabsze, jeszcze ktoś pomyśli że biegnę na koksie a tak to będzie normalnie wyglądało i końcowe tempo nie będzie zbyt mało wiarygodne. Tutaj znów wyprzedzam, jak się okazuje zawodnika z mojego dystansu. Czyli jest progres. Ja nie przyspieszam, to inni słabną, tak sobie myślę. Tempo trzymam przyzwoite, chociaż nie takie jak chciałem. Ale przed startem to "se mogę chcieć" jak nie znam trasy ani warunków. Około 20 km coś się dzieje w moim bucie. Na pięcie akupunktura od ciał obcych, które jakimś cudem tam się znalazły, a palec nr 2, czuję że jest większy od palca nr 1. Ból jak cholera. Same niedobre rzeczy się dzieją tam w środku. W głowie zaczynam sobie odświeżać słownik przekleństw z wszelkimi kreatywnymi kombinacjami. Ale muszę gonić dalej do mety.


 Jakimś cudem udaje się wyprzedzić dziewczynkę, czyli prowadzącą kobietę na moim dystansie, która po chwili zostaje z tyłu, tak że Jej nie widzę. Dobrze dla mnie, chociaż raz bez obciachu, że miejsce open będzie takie samo jak w kategorii M. Zaczynam ostatni zbieg. Znów kojarzę trasę z wyścigów MTB, wiem co mnie czeka. Patrzę na zegarek, na dystans i czas. Zaczyna się kalkulowanie. Biegnąc tempem 5:00 dotrę do mety w czasie 2:40. Zostało 3 km. czyli 15 min biegu. Zegarek pokazuje 5:15. Co jest? Nie wyrobię się. Za wolno. Biegnę już 2h25min. Będzie ciężko. Zbiegi mi już nie wychodzą. Stopa boli.  Jest asfalt. Czyli najgorsze co może być. Ostatnie 2 km przede mną. Jakież było moje zdziwienie że nagle zaczęło wiać w twarz. Przecież nie wiało do tej pory. Tempo powyżej 5:00 ale zaczyna spadać. Jednak asfalt to dziadostwo, które mnie zatrzymuje. Czuje ze idę, a jednak biegnę. Jest szansa złamać 2h40min. Wiatr znów studzi zapędy sprinterskie, jak i rozgrzane ciała biegaczy, nie da się szybciej. Docieram do mety, gdzie czeka mnie szybki wywiad ze spikerem. Oczywiście prawiłem same mądrości, gdyż w tym stanie nie da się myśleć normalnie. Po ustabilizowaniu tętna odwołuje wszystkie złe zaklęcia i wulgaryzmy, które miałem w głowie do tej pory, mało tego zaczynam się zastanawiać jak wygląda trasa ŁUT 48km. 😁 


Mój czas na mecie to 2:37:11 !!! i 11 miejsce OPEN, co jest wynikiem, który na starcie brałbym w ciemno bez biegania. Wszystko wina naleśników, skoro to one wyznaczają moje miejsce, to następnym razem zjem aż jednego i zwycięstwo mam zapewnione. Niestety najprawdopodobniej relacji zdjęciowej nie będzie, gdyż mój fanclub był rozstawiony wszędzie na trasie, ale nikt nawet nie zdążył aparatu wyciągnąć i pstryknąć, gdyż tak szybko śmigałem. Chciałem również trzasnąć sobie selfiaka, ale za daleko było aby sięgnąć po telefon. 😂 Całe szczęście dla organizatora, że dystans był mniejszy niż 30 km i że nie musiałem wracać. Ale nieważne zdjęcia, dystanse, gdyż wciąż do tej pory nurtuje mnie jedno pytanie: "Kim do diabła 👿jest Leśniak?"

1 komentarz: